Na początku był plakat. Dał on wiele powodów do szyderstw i uszczypliwości pod adresem jego twórców. Następnie pojawił się zwiastun i choć nie widać było wielkiego postępu, to kilka zawartych w nim wątków mogło lekko intrygować. Nadszedł dzień premiery, więc należało iść do kina, by o wartości rzeczonego dzieła przekonać się na własnej skórze.
PolandJa to opowieść składająca się z kilku wątków. Jej bohaterami są ludzie, których życie nie rozpieszcza. Wśród nich jest Artur (Jakub Gierszał), który przypadkowo stał się szczęśliwym posiadaczem węża-dusiciela. Diler narkotyków (Paweł Domagała) uciekający przed gliniarzem z problemami (Marek Bukowski). Korposzczury (Iza Kuna i Grzegorz Małecki) wyciskane do cna przez swoich pracodawców. Wymagający, ale i samotny profesor (Jerzy Radziwiłowicz), para nacjonalistów (Roma Gąsiorowska-Żurawska i Michał Żurawski), a także pewien nerwowy kierowca (Szymon Bobrowski). Wszystkie epizody scala jedno miejsce: turecka knajpa. Punkt centralny opowieści, w którym można ponarzekać i - co ważniejsze - tanio zjeść. Obraz Polski w pigułce? Tak przynajmniej mogłoby się wydawać.
Debiutującemu w pełnym metrażu Cyprianowi T. Olenckiemu nie można odebrać jednego - pomysłów. Niestety, na jego nieszczęście, każdy z nich opakowany został całą masą nudnych stereotypów, które są trudne do strawienia. Oglądając jego film, można odnieść wrażenie, że wszystkie prezentowane historyjki zostały stworzone według konkretnego szablonu. Miała to być satyra na polską rzeczywistość, społeczne odbicie lustrzane, a wyszedł zbiór nieśmiesznych, na siłę doklejanych opowiastek. Reżyser postanowił pójść na ilość, a nie jakość i nie da się ukryć, nie było to mądre posunięcie. "Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść" - wprawdzie małe fabułki napisało tylko pięciu scenarzystów, to znane powiedzenie pasuje tu jak ulał - przesyt miesza się z nudą i absolutnym brakiem polotu czy świeżości. Wielowątkowość nie jest złym rozwiązaniem. Potrzebny jest jednak reżyser potrafiący wszystko ze sobą sprawnie poskładać. Udowodnił to, chociażby Richard Curtis w debiucie To właśnie miłość. Olencki, zamiast wzorować się na Brytyjczyku, zapatrzył się w sequel Listów do M., więc nie trudno się dziwić, że nie uniknął potknięcia. Jest w jego filmie jedna scena, odpowiadająca moim wrażeniom w trakcie seansu. Siedzący w knajpie scenarzysta i/lub krytyk filmowy narzeka w rozmowie, że był zmuszony obejrzeć zły film. Tytuł pozostał jego słodką tajemnicą, niemniej można podejrzewać, że zapoznał się z tworem "polandjopodobnym" - zarówno jemu, jak i nam zostaje jedynie dochodzenie odszkodowań za stracony czas.
Debiutującemu w pełnym metrażu Cyprianowi T. Olenckiemu nie można odebrać jednego - pomysłów. Niestety, na jego nieszczęście, każdy z nich opakowany został całą masą nudnych stereotypów, które są trudne do strawienia. Oglądając jego film, można odnieść wrażenie, że wszystkie prezentowane historyjki zostały stworzone według konkretnego szablonu. Miała to być satyra na polską rzeczywistość, społeczne odbicie lustrzane, a wyszedł zbiór nieśmiesznych, na siłę doklejanych opowiastek. Reżyser postanowił pójść na ilość, a nie jakość i nie da się ukryć, nie było to mądre posunięcie. "Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść" - wprawdzie małe fabułki napisało tylko pięciu scenarzystów, to znane powiedzenie pasuje tu jak ulał - przesyt miesza się z nudą i absolutnym brakiem polotu czy świeżości. Wielowątkowość nie jest złym rozwiązaniem. Potrzebny jest jednak reżyser potrafiący wszystko ze sobą sprawnie poskładać. Udowodnił to, chociażby Richard Curtis w debiucie To właśnie miłość. Olencki, zamiast wzorować się na Brytyjczyku, zapatrzył się w sequel Listów do M., więc nie trudno się dziwić, że nie uniknął potknięcia. Jest w jego filmie jedna scena, odpowiadająca moim wrażeniom w trakcie seansu. Siedzący w knajpie scenarzysta i/lub krytyk filmowy narzeka w rozmowie, że był zmuszony obejrzeć zły film. Tytuł pozostał jego słodką tajemnicą, niemniej można podejrzewać, że zapoznał się z tworem "polandjopodobnym" - zarówno jemu, jak i nam zostaje jedynie dochodzenie odszkodowań za stracony czas.
Pomysł wyjściowy na pewno nie był zły. Mało oryginalny, ale miał szansę na powodzenie. Cyprian T. Olencki na podstawie znanych nam zachowań i wydarzeń postanowił zbudować własny punkt widzenia. Niepotrzebnie jednak ima się łopatologii i na siłę przekonuje do swoich racji. Wybuch w tureckiej knajpie, żołnierz ze zniszczoną psychiką, nacjonalistka z biało-czerwoną głową, romans międzykulturowy, korporacyjna bezduszność - co za dużo to i świnia nie zje. Gdyby jeszcze te wszystkie puzzle choć zanurzył w komediowej barwie. Ni to absurd, ni dramat, ni sensacja - ot, taki koktajl matołowa. Reżyser także zupełnie nie wykorzystał potencjału swoich aktorów. Na plan zaproszono wiele znanych nazwisk, jednak - jak pokazuje PolandJa - "gwiezdna" lista płac wcale nie musi gwarantować sukcesu. Odtwórcom potrzebny jest scenariusz, muszą wiedzieć, co grają. Bez tego ani rusz. Teoretycznie, największą uwagę wokół siebie skupia tajemniczy Janusz Chabior, ale i jego postać jest niewiadomą - zarówno dla twórców, jak i widzów. Duży potencjał kryje również postać grana przez Michała Żurawskiego. Elegancko ubrany antagonista obcych kultur, smakujący kebsa, popalający fajkę wodną, w dodatku polityk - skądś to znamy, prawda? Wielka szkoda, że dostał tak mało ekranowego czasu. Wystarczyło skreślić kilku bohaterów, skupić większą uwagę na pozostałych - choćby opisanym wyżej. Wilk byłby syty i owca cała. A tak, debiutant postanowił rzucić się na głęboką wodę i omal nie utonął. Koło ratunkowe rzucili mu: Andrzej Smolik, którego muzykę słychać w tle, a także Tomasz Madejski - operator. Warszawa w jego kadrach prezentuje się bardzo okazale, zaś dźwięki koją słuch. Czuć europejski zew, jednocześnie udało się uniknąć przesady.
Tak czy inaczej, blisko dwugodzinny seans smakuje jak wystygły kebab, do którego zamiast ostrego sosu dodano majonezu. Niby niestrawności po nim być nie powinno, to raczej więcej nie zaufamy "szefowi kuchni" i do knajpy już nie zajrzymy. Choć nie skreślam początkującego czterdziestolatka, to przed następnym seansem dwa razy się zastanowię, zanim poświęcę swój czas na jego kolejną filmową propozycję.
Tak czy inaczej, blisko dwugodzinny seans smakuje jak wystygły kebab, do którego zamiast ostrego sosu dodano majonezu. Niby niestrawności po nim być nie powinno, to raczej więcej nie zaufamy "szefowi kuchni" i do knajpy już nie zajrzymy. Choć nie skreślam początkującego czterdziestolatka, to przed następnym seansem dwa razy się zastanowię, zanim poświęcę swój czas na jego kolejną filmową propozycję.
Film obejrzałem dzięki uprzejmości kina Cinema-City






Brak komentarzy:
Prześlij komentarz